Jeszcze ponad rok temu wiedli normalne życie. Dzisiaj tracą pracę, dach nad głową, w końcu nie mają, co jeść. Problem biedy spowodowanej pandemią jest coraz poważniejszy. Wiele osób chce pracować, ale z powodu lockdownu w nie może znaleźć zatrudnienia.
- Jeżdżąc tramwajem, widzę mnóstwo zagubionych ludzi. Po twarzach widać, że są smutni, załamani – opowiada motorniczy Jan Piontek. I dodaje: - Ostatnio miałem w tramwaju dziewczynę, która płakała. Powiedziała, że nie ma pieniędzy i nie chce wracać do domu, bo nie ma na czynsz. To przykre. Czas pandemii doprowadził do tego, że ludzie tracą pracę i zostają bez środków do życia.
Pan Jan rano kieruje tramwajem, a od południa pracuje jako wolontariusz. Jest szefem fundacji „Weź Pomóż”, która współpracuje z Bankiem Żywności. Wolontariusze przekazują jedzenie najbardziej potrzebującym mieszkańcom Wrocławia. Codziennie w kolejce po żywość ustawia się ponad tysiąc osób. Często trzeba stać kilka godzin. A potrzebujących z dnia na dzień przybywa.
- Człowiek nie przychodzi do pana Jana dla atrakcji, przychodzi po chleb – mówi pani Marzena. I dodaje: - Nie pracuję od 4 marca, kiedy zamknęli restauracje. 4 marca tamtego roku. Smutne, płakać się chce, czasami nie mogę wstać z łóżka. Pojawiają się stany depresyjne.
Jan Piontek doskonale rozumie osoby ustawiające się w kolejce. - W swoim życiu przeżyłem głód. Zbierałem po śmietnikach. Nie zapomniałem tego. Wiem, co to znaczy. Widzę dużo biedy i głodu. Covid spowodował, że ci ludzie potracili pracę, mają długi, nie mają, co do garnka wrzucić.
- Wśród nowych osób, które widzę w kolejce, była młoda kobieta z dzieckiem. Straciła pracę tylko dlatego, że nie miała, co zrobić z dzieckiem, bo chorowało i nie mogła oddać go do żłobka. Pracodawca podziękował tej pani za pracę – daje przykład Piontek.
- Jestem szczęśliwa. Młody (kilkuletni syn) będzie miał, co zjeść i to jest najważniejsze, a było już tak, że musiałam wybierać, czy zjem ja czy on – mówi jedna z kobiet, która odebrała paczkę.
Lockdown
Pan Michał jest kolejną osobą, która na skutek lockdownów straciła pracę. - Mam czteroosobową rodzinę – żonę i dwójkę dzieci. I psa. Od 2007 roku prowadziliśmy własny biznes, własną działalność gospodarczą, która bazowała na gastronomii i hotelarstwie. Hotele zamknięte, restauracje zamknięte. Nikt nie organizował jakichkolwiek imprez czy konferencji. Jak mieliśmy mnóstwo zleceń, tak zaczęło ich braknąć. Nagle okazało się, że nie mamy pracy, nie mamy nic – opowiada mężczyzna.
Mężczyzna sprzedał firmowy sprzęt, żeby mieć, za co żyć. W końcu zabrakło pieniędzy. Przestał płacić za wynajem mieszkania. Zwrócił się po pomoc do instytucji.
- Zaproponowano mi, żebym przeprowadził się z dziećmi, żoną i psem do noclegowni. Ale noclegownie nie są przeznaczone dla całych rodzin, to są pojedyncze łóżka w danych miejscach. Nie wyobrażam sobie, żeby żyć tam z całą rodziną – mówi pan Michał.
- Taką propozycję pan Michał dostał z ośrodka pomocy społecznej – wskazuje Adrianna Porowska, prezes Kamiliańskiej Misji Pomocy Społecznej. I dodaje: - Dla nas to znak, że coś po prostu nie działa, że tak nie powinno być. Ludzie, którzy mają dzieci, prowadzili do tej pory normalne życie, a teraz mają trafić do noclegowni… Za tym mogłyby pójść poważne konsekwencje, na przykład zainteresowanie odpowiednich służb dziećmi i sprawowaniem nad nimi opieki. To na pewno byłoby traumatyczne dla całej rodziny.
Fundacja Kamiliańskiej Misji Pomocy Społecznej wsparła rodzinę pana Michała i zapłaciła miesięczny czynsz. To pozwoli na znalezienie pracy i szybkie przekwalifikowanie się.
- W związku z tym, że kiedyś zrobiłem sobie licencję taxi, to zacząłem jeździć na taksówce, żeby mieć, co do przysłowiowego gara włożyć. Od końca zeszłego roku wysyłałem CV, gdzie tylko dało radę i znalazłem firmę, która jest w stanie mnie zatrudnić. Będę kierowcą autobusu, jestem w trakcie szkolenia, przebranżowienia się – opowiada pan Michał.
- Pandemia ma to do siebie, że większa liczba osób będzie doświadczała różnego rodzaju kryzysów. Kryzysów z zatrudnieniem, potem finansowych i mieszkaniowych. Wielu ludziom wydawało się, że kryzys bezdomności ich nie dotyczy, bo bezdomność kojarzyła się z kimś, kto siedzi na Dworcu Centralnym – brudny, śmierdzący i zarośnięty. Ale bezdomność zaczyna się w domu – mówi Porowska. I podkreśla: - W przypadku każdej osoby, której pomagaliśmy, zaczynała się w domu.
Jan Piontek pracując w fundacji, nie raz obserwuje ludzi na skraju załamania. - Byłem u kobiety, której wcześniej pomagałem. Otworzyła mi 7-letnia córka tej pani i mówi mi, że mama siedzi na parapecie i chce wyskoczyć. Powiedziałem: „Co ty robisz kobieto, zejdź, ja ci pomogę”. Powiedziała, że nie ma, co dać dzieciom do jedzenia. Prosiłem, żeby zeszła. Mówiła, że w MOPS-ie powiedzieli jej, że trzeba czekać, a co ona da dzieciom? – przywołuje pan Jan.
- Sytuacja w naszym kraju jest beznadziejna. Pracy było bardzo dużo, a teraz nie ma jej prawie wcale. A jak jest, to trzeba się o tę prace bić. Wiem, że nie tylko ja jestem w takiej sytuacji. Wiem, że każdemu jest ciężko. Że ludzie mają małe dzieci i są zrozpaczeni. Kupa ludzi jest w depresji, wpadła w nerwicę. Słyszę to po znajomych. Sytuacja w kraju jest tragiczna, niech rząd cos z tym zrobi, bo tak dłużej nie pociągniemy – apeluje pani Marzena, która straciła pracę.