- Pomysł zaczął się od pewnej z imprez, założyłem się z moimi znajomymi odnośnie tego, że przebiegnę maraton. Oni wiadomo, nie wierzyli mi w to, że jestem w stanie to zrobić, więc założyłem się, na następny dzień wróciłem do domu, wygooglowałem, gdzie jest jakiś najbliższy maraton. Okazało się, że najbliższym maratonem z większych był maraton w Atenach. Zapisałem się nad niego i poleciałem. Następne maratony to było coś takiego, że chciałem stanąć na każdym kontynencie moją nogą i maraton to był dodatek do tego wszystkiego - przyznaje Paweł Kwaśny, maratończyk.
Za najtrudniejszy uważa się maraton na Antarktydzie. To właśnie tam Paweł Kwaśny zakończył maratońskie wyzwanie.
- Bardzo wąska grupa ludzi z całego świata tam się zbiera, bo ok. 60 osób mniej więcej jest dopuszczonych. Trzeba się starać o to zdecydowanie wcześniej, bo około dwóch lat i to jest maraton na Antarktydzie, czyli coś takiego, co jest bardzo rzadko spotykane. Zimno jest, jest zimno, aczkolwiek w tym roku, jak ja byłem, to dopisywało nam słoneczko, więc ta temperatura nie była aż tak dramatyczna. Było mniej więcej około -15 stopni, ale cały czas świeciło nam słoneczko z delikatnym wiatrem, więc naprawdę było bardzo przyjemnie - zauważa 31-letni maratończyk.
Jak sam przyznaje, jego przygotowania do wytrzymałościowych wyzwań nie są tak intensywne, jakby można by się było tego spodziewać.
- Czasami oczywiście coś tam pobiegałem, no nie ma coś się oszukiwać, bo też z miejsca nie jesteś w stanie przebiec takiego maratonu, ale to nie było nic takiego nadzwyczajnego. Grałem dużo w piłkę nożną. Przez paręnaście lat, od młodego grałem w piłkę i w sumie zawsze ten sport był wpajany i różne inne dyscypliny. Po tym zakładzie zacząłem chodzić w góry, tylko nasze oczywiście polski, troszeczku po austriackich, bo też tam często przebywam i dlatego to się tak wszystko kumulowało, bo to jest fantastyczne i ja to uwielbiam. Jak już zdobyłem te siedem kontynentów, chciałem tę lukę jakoś zapełnić, więc wpadłem na pomysł wychodzenia na najwyższy szczyt każdego kontynentu - wyznaje Paweł Kwaśny.
Paweł Kwaśny miał już za sobą Górę Kościuszki i Mount Blanc, a jego najnowszym osiągnięciem jest szczyt Kilimandżaro.
- Nie było łatwo, aczkolwiek dużo osób twierdzi, że Kilimandżaro jest łatwą górą i ja też tak twierdzę, tylko jeżeli wychodzi się tyle ile dni trzeba, czyli około 6-7. Ja to zrobiłem w 3,5 dnia, więc nie było tej aklimatyzacji, siły, ogólnie było to bardzo niebezpieczne. Jak wyszliśmy na około 5500 metrów, musieliśmy zostawić naszego przewodnika, bo tam się wychodzi z przewodnikiem. Jednego, było akurat dwóch i to było takie coś, że kurczę on nie daje rady wyjść, a my jednak brniemy dalej i idziemy - opowiada zdobywca Kilimandżaro.
Jak to często można zaobserwować, powrót bywa trudniejszy niż sama wspinaczka na szczyt.
- Doszliśmy na ten szczyt centralnie przed zachodem Słońca i później wracaliśmy. Nie byliśmy przygotowani na to, że zajdzie tak szybko Słońce, już stanie się noc. Mieliśmy tylko jedną latarkę. Nie byliśmy przygotowani pod względem ubrania, bo wszystko zostawiliśmy dużo niżej. Ja w pewnym momencie myślałem, że naprawdę zamarznę. Mojemu koledze całkowicie nogi odcięło, jak schodziliśmy ze szczytu. Na szczęście jeden przewodnik miał polar ze sobą, dał mi ten polar. Troszeczkę mi się cieplej zrobiło. Mojemu kumplowi puściły już wtedy nogi, zeszliśmy jakoś do tego naszego kampu z powrotem - wspomina Paweł Kwaśny.
Następnym szczytem do zdobycia w planach obieżyświata ze sportowym zacięciem jest północnoamerykańskie Denali, znane również jako Mount McKinley.